Z Podhala na dach świata. Andrzej Bargiel: Warto gonić za marzeniami
Materiał powstał przy współpracy z National Geographic.
Kanał National Geographic przybliża nie tylko przełomowe odkrycia i osiągnięcia, ale też portretuje ludzi, którzy za nimi stoją. Bohaterami cyklu "Wielkie małe historie" (materiały wideo prezentowane są na antenie National Geographic oraz na kanale YouTube) są ci, których lokalne działania wytyczają nowe kierunki i to na światową skalę. Jednym z nich jest Andrzej Bargiel.
Ten trzykrotny mistrz Polski w skialpinizmie, trzeci zawodnik w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata i rekordzista świata w biegu na Elbrus jest pierwszym Polakiem, któremu udało się zdobyć ośmiotysięcznik Sziszapangma oraz zjechać na nartach z jego wierzchołka (2013 r.). Dwa lata później powtórzył swój wyczyn, zjeżdżając ze szczytu Broad Peak, a w 2018 r. z K2. Bargiel został odznaczony Złotym Krzyżem Zasługi. Co więcej, w 2019 r. magazyn "National Geographic" wyróżnił go nagrodą National Geographic’s Adventurer of the Year 2019.
Z Andrzejem Bargielem rozmawiamy o jego miłości do Tatr, przygotowaniach do wielkich wypraw i planach na najbliższy czas.
Przeczytaj także rozmowę z pracownikiem analogowej bazy kosmicznej
Rozmowa z Andrzejem Bargielem:
Jan Sikorski: Na góry był pan skazany?
Andrzej Bargiel: Prawdopodobnie tak. W końcu otoczenie wpływa na to, co robimy, na czym się znamy i gdzie czujemy się komfortowo. Pewnie dlatego, że urodziłem się w górach, może nie bardzo wysokich, to starałem się korzystać z ich potencjału. Gdybym przyszedł na świat nad morzem, być może uprawiałbym żeglarstwo. Mieszkałem i wychowywałem się w małej wsi na Podhalu – Łętowni z jedenaściorgiem rodzeństwa. Nie było zbyt wiele rzeczy do robienia, brakowało alternatyw, ale fajnie spędzaliśmy czas. Tak zakochałem się w narciarstwie, które od najmłodszych lat stało się moją pasją.
"Dzieci z miasta mają łatwiej" – ktoś powie. Będzie miał rację?
Nie było wówczas powszechnego dostępu do internetu, nie miałem skali porównawczej, by mówić, że ktoś ma łatwiej. Dziś może jest inaczej, bo człowiek ma większe możliwości obserwowania, patrzenia na świat, na różne miejsca, i porównywania. Ale absolutnie nie chcę mówić, że było źle. Od najmłodszych lat z rodzeństwem musieliśmy uczyć się samodzielności, nikt na przykład nie odprowadzał nas do szkoły. Trzeba było samemu pokonywać po 3 km w jedną stronę. Nasze dzieciństwo było po prostu inne niż w obecnych czasach.
Mówił pan, że góry były, i są, pana miejscem.
W związku z tym, że rodzina była duża, nie każdy miał swoją przestrzeń w domu. Natomiast w górach ją odnajdywałem, podobnie jak spokój. Tam mogłem się wyciszyć, obcować z dziką przyrodą, ale też uprawiać różne aktywności. To był czas, który miło wspominam.
Najpierw była zabawa, ale kiedyś pewnie przyszła w końcu myśl, że skialpinizm można uprawiać wyczynowo.
Na początku cieszyłem się nartami oraz górami, i ta pasja trwa do dziś. Oczywiście do głowy mi nie przychodziło, by zajmować się tym profesjonalnie. Skialpinizm pokazał mi mój starszy brat. Na pierwszy trening poszedłem z nim, za drugim razem już sam wystartowałem w zawodach. Nie miałem dużych perspektyw i sprzętu, ale sprawiało mi to radość i wiedziałem, co chcę robić. Naturalnie marzenia nie były sprofilowane pod wielkie rzeczy. Wykonywałem małe kroki, które z czasem nabrały konkretnych kształtów. Naprawdę miałem wiele szczęścia, że na swojej drodze życiowej spotkałem mnóstwo osób, które otwierały mi pewne możliwości albo inspirowały, by robić coś więcej.
Odnalazłby się pan w sportach zespołowych?
Myślę, że bym się do nich nadawał. Zawsze lubiłem grać w piłkę nożną, a to przecież dyscyplina zespołowa. Co bym osiągnął? Nie wiem, nie miałem szansy rozwinąć skrzydeł…
Skialpinizm to też praca całego zespołu?
Bez ludzi tworzących zespół nie udałoby mi się dokonać większości rzeczy, które już są za mną. Co więcej, ryzyko związane z moją działalnością byłoby dużo wyższe. Kiedy robimy coś wymagającego, łączymy talenty, by wznieść się na wyższy poziom.
Z ilu osób składa się taki zespół?
To jest pięciu ludzi, czasem więcej w zależności od tego, jak wymagające jest zadanie, jaka jest jego skala. Do tego trener, osoby wspierające nasze działania. Plus ludzie, którzy są na miejscu, w górach i znają je jak własną kieszeń.
Tygodnie, miesiące… Ile czasu mija od pomysłu do jego realizacji?
Oczywiście to zależy od skali przedsięwzięcia. Dziś jest trochę inaczej niż kiedyś, bo już mam pewne doświadczenie, znam własny organizm. Do rzeczy mniej wymagających nie muszę tworzyć specjalnego cyklu treningowego i mogę polegać na tym, co umiem i jak dobrze jestem w danej chwili przygotowany. Przy trudniejszych wyzwaniach jest to bardziej złożony proces. Zazwyczaj pół roku przed konkretnym zadaniem jako zespół wiemy dokładnie, co będziemy robić i krok po kroku się do tego przygotowujemy.
Takie przygotowania to minimalizowanie ryzyka?
Tak, na to składa się cała logistyka: wyjazd, ekspedycja. Czasem, jeśli szczyt nie jest wymagający, jesteśmy w stanie wejść na niego z marszu. Jednak jeżeli mamy do czynienia z wysoką górą, ośmiotysięcznikiem, najpierw należy ją poznać. Ustalić właściwą linię zjazdu, "przeczytać", ustalić, jakie są zagrożenia i wybrać właściwy moment na realizację zadania.
Powiedział pan o ludziach, którzy pomagają waszej ekipie już na miejscu i znają góry doskonale.
Bez nich byłoby bardzo trudno. Pamiętam, jak pierwszy raz wyjechałem z Polską Wyprawą Narodową w Himalaje. Pomagał nam młody Szerpa: w dżinsach, z markowymi okularami na nosie i takim samym telefonem w dłoni. Ja dopiero uczyłem się wspinać, a on nagrywał filmik. Opowiadał, gdzie jesteśmy, co robimy. – A tu są turyści z Polski – powiedział, robiąc na nas zbliżenie. Dla niego to naturalne środowisko, w którym pojawia się coraz więcej osób. Dziś przecież wiele firm organizuje komercyjne wejścia choćby na Mount Everest.
I potem widzimy zdjęcia kolejki chętnych do wejścia na szczyt.
Ludzie generalnie mają tendencję do szaleństw, robienia czegoś nieoczywistego, chcą wchodzić na najwyższy szczyt Ziemi. Nie można zabronić im realizowania marzeń, ale ma to bardzo negatywny wpływ na środowisko. Droga na szczyt bywa po prostu zaśmiecona. Na szczęście tutaj sytuacja zmienia się na lepsze, jest coraz większa świadomość, że w tych najwyższych górach trzeba po sobie sprzątać, bo lodowiec płynie, topi się i do dolin spływa zanieczyszczona woda, z której potem korzystają miejscowi. Skala tego zjawiska jest ogromna. Innym problemem jest ocieplenie klimatu, na przestrzeni lat widzę, jak to postępuje. Lodowce rozsypują się, co jest zagrożeniem dla lokalnych społeczności, które dzięki górom i organizowanych w nich wyprawom utrzymują rodziny.
Zjeżdżając z K2, robi to pan dla zapisania wyniku na kartach historii czy dla siebie?
Skialpinizm cały czas jest moją pasją. To przesuwanie własnych granic, praca nad własnymi słabościami, walka z ograniczeniami. Nie jest celem samym w sobie, by być pierwszym w dokonaniu czegoś. Widzę wyzwanie i myślę, że skoro nikt tego nie zrobił przede mną, może warto spróbować, bo może to być interesujące, czasem skomplikowane. Sam proces dochodzenia do tego jest ciekawy. Niektóre wyzwania rodzą się w trakcie podróży. Coś mnie zaciekawia i potem wracam do tego.
Ma pan 34 lata. W skialpinizmie istnieje coś takiego jest wiek emerytalny?
Z nikim się nie ścigam, więc mogę ten sport uprawiać dłużej. Ale oczywiście do pewnego wieku osiągi ma się lepsze, z czasem spada wydolność, forma już nie jest ta. Wiek emerytalny oczywiście istnieje, tyle że się przesuwa. Skialpinizm można długo uprawiać, lecz na różnym poziomie zaangażowania.
Plany na przyszły rok ma pan już sprecyzowane?
Przede wszystkim czekam na zimę, mam nadzieję, że będzie bardzo śnieżna. Chciałbym pojechać do Japonii oraz Ameryki Południowej, eksplorować narciarsko kolejne rejony górskie. Możliwe, że latem wrócę w Himalaje, ale teraz jest za wcześnie, by o tym mówić.
Będzie pan też bohaterem filmu z cyklu National Geographic "Wielkie małe historie".
Czuję się wyróżniony, że zostałem do tego cyklu zaproszony. Zobaczymy osoby z Polski, które robią wyjątkowe i inspirujące rzeczy z punktu widzenia całego świata. Mam nadzieję, że w tej krótkiej formie filmowej każdy pozna też i moją historię.
Historię, która zaczęła się w Łętowni na Podhalu.
Naszym największym ograniczeniem jest głowa. Jeśli w coś wierzymy, jesteśmy konsekwentni w działaniu, możemy dotrzeć do miejsc, o których nie śniliśmy. Warto podążać za marzeniami.